Młodzi pisarze są wśród nas – laureaci XII Powiatowego Konkursu Literackiego „ZŁOTE PIÓRO”

Hasłem tegorocznego XII Powiatowego Konkursu Literackiego „ZŁOTE PIÓRO” była „tolerancja”. Nasi uczniowie poradzili sobie znakomicie.

W kategorii szkoła podstawowa Karina Bałdyszko (kl. V) zajęła I miejsce, napisała opowiadanie „Dar od losu”. Zaś wyróżnienie za kartkę z pamiętnika pt. „Kolega z klasy” otrzymał Grzegorz Kopytko (kl. V). Natomiast  w kategorii gimnazjum Piotr Lewkowicz (kl. II g.) zdobył III miejsce za opowiadanie „Nowy kolega”. Uczniowie pracowali pod kierunkiem nauczycielki języka polskiego Danuty Rohun.

 Gratulujemy i życzymy dalszych sukcesów.

(ms)

 

Oto prace konkursowe

 

Karina Bałdyszko

I miejsce

Dar od losu

         - O, patrzcie, chłopaki, co to za Murzyn?

Podnoszę lekko głowę, uchylam powieki, choć i tak wiem już, co zobaczę. Widzę pięć osób, które pochylają się w moją stronę z wyraźną odrazą na twarzach. Największy z chłopaków, chyba przywódca tych dryblasów, przemawia do mnie cichym, jadowitym głosem:

         -  Skąd się tu wzięłaś, kochanie? Chyba pomyliłaś kontynenty. To Europa, a nie Afryka. Wracaj do domu, do swojej mamusi, niech cię nakarmi - spogląda ze wstrętem na moje chude, wymizerowane ciało. - O ile twoja matka jeszcze żyje, w co wątpię.

Pozostali wybuchają głośnym, usłużnym śmiechem, spoglądają na lidera z uwielbieniem. Dryblas uśmiecha się z mściwą satysfakcją i odchodzi, a za nim, jak cień, podążają pozostali.

Nie mam siły się na nich wściekać. Nie mam siły na nic.

                                               ***

Murzyn. Odmieniec. Bezdomna. Dziwoląg. Tak mnie nazywają ludzie. Jestem jak magnes, który przyciąga wszystkie obelgi w promieniu stu kilometrów.

Nie pamiętam nic ze swego życia oprócz tych kilku lat życia na ulicy.

Pewnego dnia obudziłam się w jednym z ciemnych, wilgotnych tuneli w tym ponurym i smutnym (przynajmniej dla mnie) mieście. Nie pamiętałam niczego ze swego życia. Musiałam zacząć życie na ulicy. Stopniowo nauczyłam się polskiego języka, słuchając innych ludzi, którzy często traktowali mnie jak obrzydliwego robaka, którego trzeba przepędzić, wyrzucić. Gdy próbowałam poprosić ich o choć trochę jedzenia, wrzeszczeli na mnie i zatrzaskiwali z hukiem drzwi. W końcu nauczyłam się nie prosić. Skupiać się tylko na przeżyciu, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Mówię sobie:

- Przeżyję.

I to się spełnia. Ale z wielkim trudem.

                                               ***

Z ponurych rozmyślań wyrywa mnie przyjemny, ciepły, miły głos, niepodobny do głosu innych ludzi, którzy raczą mnie obelgami.

         - Co tu robisz, moja droga?

Podnoszę ze zdziwieniem głowę. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałam milszego głosu.

Widzę przed sobą kobietę, na oko trzydziestoletnią. Jest wysoka, ma długie, piękne, brązowe włosy i ładną, życzliwą twarz. Spogląda na mnie... nie, nie z odrazą, lecz z troską. Tak, to dobre słowo. Patrzy z troską i uprzejmością, które można zauważyć w zielonych jak liść oczach.

         - Moja droga, żyjesz tutaj? Na ulicy?

Przełykam ślinę, odpowiadam głosem ochrypłym po tylu latach milczenia:

         - Tak, proszę pani. Tak, żyję na ulicy.

Spogląda na mnie z niedowierzaniem. Czuję to samo co ona. Przyzwyczaiłam się do obelg i wyzwisk, nie przywykłam do ludzkiej uprzejmości. Takie miłe zachowanie to dla mnie zupełna nowość.

         - Gdzie są twoi rodzice, skarbie? - kobieta pyta się delikatnie, uprzejmie.

Gdzie są moi rodzice? Nie mam pojęcia. Rzadko myślę o tym, że ich nie mam. Moją głowę zaprząta tylko myśl o tym, jak przeżyć. Nic innego nie jest dla mnie ważne.

         - Nie wiem, proszę pani. Nigdy ich nie widziałam. Nie wiem, gdzie są.

Kobieta myśli przez chwilę, a potem odzywa się zdecydowanie.

         - Chodź do mojego domu. Wyglądasz, jakbyś od roku nic nie jadła. Dam ci jakiś posiłek. Opowiesz mi wszystko.

Spoglądam na nią niepewnie, nie wiem, czy to przypadkiem nie jest żart. Kobieta jednak ma poważną twarz, chyba sobie nie kpi. Wyciąga do mnie rękę, a ja ostrożnie wstaję. Jestem słaba, ale uprzejmość tej kobiety dodaje mi energii. Trzymam się kurczowo jej ręki, przez ten uścisk chcę jej powiedzieć, jak jestem wdzięczna za tę...tolerancję. Tak. Usłyszałam to słowo już dawno temu, ale o nim zapomniałam. Świat nigdy, przenigdy nie był dla mnie tolerancyjny. Ale ta kobieta najwyraźniej akceptuje to, kim jestem. Toleruje to, że jestem ciemnoskóra. Toleruje to, że żyję na ulicy. Chce mnie zaprowadzić do własnego domu i dać mi posiłek.

To niewiarygodne.

                                               ***

W końcu docieramy do mieszkania kobiety. Mieszka w ładnym, parterowym domku z ogrodem. Otwiera drzwi, zaprasza mnie do środka, prowadzi do dużej kuchni, w której przepięknie pachnie wanilią. Siadam przy stole, a kobieta zaczyna przygotowywać jedzenie. Po chwili stawia przede mną wielką miskę gorącego rosołu. Na widok dobrego, zdrowego jedzenia prawię mdleję. Chwytam łyżkę drżącą ręką i zabieram się do jedzenia. Zupa jest po prostu cudowna, rozgrzewa moje ciało. Po dwóch minutach miska jest już pusta. Kobieta pyta cicho:

         - Chcesz jeszcze, kochanie?

Kiwam głową.

Po czterech miskach rosołu jestem wreszcie najedzona. Po raz pierwszy w życiu naprawdę zaspokoiłam swój głód. Wiem, że mam opowiedzieć kobiecie swoją historię, ale padam z nóg. Nie panuję nad swoim ciałem, głowa opada mi na ramię i zasypiam. Słyszę jednak cichy, kojący głos kobiety:

         - Nie martw się. Nie wrócisz na ulicę.

                                                   ***

- Mamo, co tak pachnie?

Wchodzę do kuchni. Oprócz zwykłego zapachu wanilii w pomieszczeniu czuć inną, jeszcze piękniejszą woń. Mama wesoło odpowiada:

-  Robię ciasto, moja droga. Za pięć minut będzie gotowe.

Uśmiecham się szeroko.  

Po trzech miesiącach w tym cudownym domu przyzwyczaiłam się do życzliwości pani Laury, bo tak miała na imię kobieta, która opiekowała się mną, jakbym była jej własnym dzieckiem. Nadała mi nawet imię (Patrycja), bo nie miałam pojęcia, jak się nazywam. Pani Laura pozwoliła mi mieszkać u siebie, dawała mi jedzenie i inne przyjemności. Krótko mówiąc, zachowywała się jak mama. Tak też się do niej zwracałam. Pani Laura, a właściwie mama, to dar od losu…

Gdy pani Laura wyciąga szarlotkę z piekarnika, owiewa mnie słodki, przyjemny zapach. Wciągam go głęboko do płuc i oddycham. Czuję, że żyję, i że moje ciało jest zdrowe.

I że wszystko jest dobrze.

 

 

Grzegorz Kopytko

wyróżnienie

Kolega z klasy

22 lutego (wtorek)

    Dziś na nudnej lekcji języka angielskiego moją uwagę zwrócił kolega z drugiej ławki.  Chłopak siedział zaciekawiony tematem, mimo że wszyscy kręcili się, rozmawiali i pisali po kryjomu liściki. Pomyślałem, że Andrzej znowu chce zabłysnąć przed panią swoją wiedzą i dlatego tak słucha. Zastanawiałem się, dlaczego ten chłopak nie trzyma z nami. Andrzej bardzo dobrze się uczył, lecz  nie miał kolegów. Miał przezwisko „Milczek”. Klasa raczej go ignorowała i lekceważyła, odnoszono się do niego niesympatycznie, a czasami wręcz arogancko. On milczał. Nie umiał upomnieć się „o swoje”. Chłopak był bardzo nieśmiały, ale lubił tak jak ja grać w piłkę nożną, i był w tym niezły. Zastanawiałem się, dlaczego i ja byłem dla Andrzeja czasem niemiły. Może dlatego, że nie nosił modnych ciuchów, nie miał telefonu komórkowego, nie chwalił się najnowszymi grami, może przyczyną była jego małomówność  i brak chęci dokuczania innym.

To pewne. Był od nas inny. Kiedy po lekcjach zostawaliśmy chwilę na boisku szkolnym, żeby sobie pokopać piłkę, on nigdy nam nie towarzyszył. Zawsze bardzo szybko wracał do domu. Niewiele o nim wiedzieliśmy. Jak tu lubić takiego? Chyba się nie da. Mógłby się trochę postarać, bo dziewczyny szykują  się na niego. Ola i Dominika szeptały, że mają plan pokazać Andrzejowi, że nie warto być takim prymusem. Takich w klasie nie lubią.

      Po lekcjach,  kiedy wszyscy szli do domu, zaczepiłem Andrzeja i zapytałem, czy zostanie chwilę pokopać. Powiedział, że się spieszy. Postanowiłem do niego podejść, bo szliśmy w tę samą stronę, i pogadać.  Zapytałem, gdzie tak zawsze pędzi. Nie chciał mówić. Mruczał coś o mamie, której musi pomagać… Ja też pomagam mamie i tak nie gonię, przecież zdążę, mam czas. Szliśmy tak równym, miarowym krokiem, on nadawał tempa naszemu marszowi. Trochę milczeliśmy, czasem coś wtrąciłem o  tym, że mamy tak dużo zadane i zostaje mało czasu na xboxa. Andrzej przyznał mi się, że jego komputer ciągle jest zepsuty, bo mama nie ma pieniędzy na naprawę i już sam nie pamięta, kiedy z niego korzystał. No coś takiego! To nie do pomyślenia, nie pograć sobie po ciężkim dniu w szkole!  Ale on ma życie – pomyślałem.  Pewnie z tego powodu jest zawsze taki smutny. Zrobiło mi się go trochę żal i postanowiłem, że jutro w szkole przeproszę go za wszystkie niemiłe słowa wypowiedziane przeze mnie na jego temat. Zaproponowałem mu, żeby przyszedł do mnie na meczyk. Zamówimy pizzę, pośmiejemy się z innych i będzie fajnie. Zbliżaliśmy się do parkowej ławki. W tym momencie mężczyzna siedzący na ławce  w parku obok naszej ścieżki podniósł głowę z chwilowej drzemki i spojrzał na Andrzeja. Chłopak zatrzymał się, jakby zobaczył ducha. Mężczyzna zerwał się natychmiast z ławki  i zaczął gonić mojego kolegę. Dopadł go w jednej chwili i uderzał w twarz tak mocno, że chłopakowi poleciała krew z nosa.

 – Gdzie się włóczysz, smarkaczu! Szoruj do domu nosić drewno do pieca! – krzyczał na cały park tata Andrzeja.

   Poczułem zapach alkoholu. Pod ławką, na której siedział mężczyzna, leżała butelka po wódce. Zrozumiałem w jednej chwili, dlaczego Andrzej jest taki. W tym momencie zamiast uciekać od razów pijanego ojca, stał potulny i przyjmował wszystko. Zacząłem krzyczeć ze strachu o kolegę:

- Niech go pan zostawi! Przestań! Zostaw go pijaku! – nie przestawałem i odpychałem pijanego od Andrzeja.

    W tym momencie zobaczył nas Witek z klasy. Bez wahania wyjął telefon i zadzwonił po policję. Jak przez mgłę pamiętam, że mówił coś o pijanym, który bije jego kolegów w parku. Sam nie pomyślałem wcześniej, żeby szukać pomocy.

Chwilę później nadjechał radiowóz. Dwóch policjantów obezwładniło pijanego. Andrzej miał całą twarz we krwi, ale biegł za policjantami i prosił, żeby nie zabierali jego ojca. Stałem bezczynnie obok i nie mogłem tego zrozumieć. Dlaczego nie chciał, żeby ojciec trafił do więzienia? Przecież bił go wcześniej. Nieraz widziałem siniaki na jego plecach. Czy dalej miał go bić? 

      Odszedłem. Miałem pustkę w duszy. Nie wiedziałem, czy zrobiliśmy z Witkiem wszystko, co mogliśmy w obronie kolegi. Zostawiłem go w tym parku. Nie wiem, gdzie poszedł, co zrobił.  Co ja jeszcze mogłem zrobić? Wracałem do domu z burzą myśli w głowie.

- Jak Andrzej żył w takim domu? - pytałem siebie.

 

 23 lutego (środa)

Następnego dnia w szkole nie było Andrzeja. Cały dzień martwiłem się o niego…

25 lutego (piątek)

   Nic w klasie nie powiedziałem. Nikt nie wie, co widzieliśmy z Witkiem. Witek podszedł do mnie na przerwie i zapytał o Milczka. Powiedziałem, że nie widziałem go od kilku dni. Po naradzie zdecydowaliśmy, że klasie nic nie będziemy mówili, ale pomożemy Milczkowi. Pójdziemy do niego pod pretekstem poinformowania go o lekcjach. Zapytamy jego mamę, co z ojcem Andrzeja. Przy klasie będziemy starali się traktować go jak dobrego kolegę i spróbujemy zmienić  nastawienie reszty do chłopaka, który ma w życiu o wiele gorzej niż my…. Może kiedyś nas odwiedzi…

 

 

 

 

 

Piotr Lewkowicz

III miejsce

Nowy kolega

         Był to zwykły dzień listopadowy. Moja klasa czekała na wychowawczynię, by wejść do sali lekcyjnej. Za chwilę miała rozpocząć się godzina wychowawcza. Każdy oczekiwał od wychowawczyni przekazania informacji o swoich ocenach  z poszczególnych przedmiotów.

         Tymczasem nauczycielka oznajmiła, że ma ważną nowinę. Jej głos brzmiał bardzo tajemniczo. Powiedziała, że do naszej miejscowości przyjeżdża chłopak z Syrii i ma się uczyć w naszej klasie. Wszyscy byli zaskoczeni. Część osób zaczęła się buntować, niektórzy naśmiewać, inni panikowali, jeszcze inni przemilczeli tę informację. Ja należałem do ostatniej grupy.

- Mam nadzieję, że będziecie mili w stosunku do nowego kolegi - powiedziała wychowawczyni.

- Ale czy on nie jest muzułmaninem? – zapytał Robert.

- Jest. Ale to nie znaczy, że z niego terrorysta – od razu wyjaśniła nauczycielka.

- A po co on tu przyjeżdża? – spytał Wojtek pełen wrogości.

- Jego tata pracuje w Polsce od wielu lat. A zresztą dobrze wiecie, co teraz dzieje się w Syrii. Tam trwa wojna.

- Kiedy przyjeżdża? – zapytał Kamil.

- W następnym tygodniu – odpowiedziała wychowawczyni.

         Tą wiadomością specjalnie się nie przejąłem. Wiedziałem, że chłopak nie będzie miał lekko. Gdy powiedziałem o tym rodzicom, stwierdzili, że to poprawi nasze wyobrażenie o islamie. Ja wiedziałem, że tak nie będzie. Dla mnie też trudno było wyobrazić sobie relacje między nim a mną.

         W końcu nadszedł ten dzień, w którym miał przybyć do szkoły nasz kolega ze Wschodu. Była przerwa między czwartą a piątą lekcją, do szkoły wszedł ktoś wyglądający na Araba. Był Mulatem. Włosy miał kręcone, a oczy  niebieskie. Ubrany był schludnie, nie w jakąś dżalabiję czy turban. Przyszedł razem z tatą. Akurat przechodziłem z Krzyśkiem obok niego. Podeszła do niego pani dyrektor. Kazała nam się z nim zapoznać.

- Cześć, nazywam się Piotrek – powiedziałem nieśmiało.

- Witaj, ja nazywam się Krzysiek.

- Hej, ja nazywam się Omar – odpowiedział chłopak. Zauważyłem też, że język polski sprawiał mu wielkie trudności.

- Idę powiedzieć o tym reszcie, a ty z nim chwilę pogadaj – szepnął do mnie Krzysiek.

- Przyleciałeś z Syrii? – zapytałem niechętnie. Nie chciało mi się z nim rozmawiać.

- Tak – odpowiedział Omar.

- Umiesz mówić po polsku.

- Trochę.

Po jego odpowiedzi utwierdziłem się w przekonaniu, że język polski to jednak trudny język.

- Chodź, zapoznam cię z innymi.

- Ok.

Gdy podeszliśmy do innych, większość wybuchła śmiechem. Niektórzy próbowali  z nim rozmawiać, inni wykpić. Omar czuł się bardzo źle.

- Allah Akbar – krzyknął Patryk, by ośmieszyć go  i jego religię przed innymi.

Wszyscy włącznie ze mną się zaśmiali. Omar gdzieś poszedł. Po chwili zacząłem rozmawiać o tej sytuacji z Robertem, Anią i Krzyśkiem. Moi koledzy nieprzyjemnie odnosiliśmy się do niego, ale Patryk zachował się szczególnie nieprzyzwoicie.

         Każdego dnia Omar był traktowany coraz gorzej. Raz ktoś popisał mu plecak rasistowskimi hasłami. Innym razem schowano mu kurtkę, a on znalazł ją bardzo zniszczoną. Gdy przyszła zima, każdy rzucał śnieżkami tylko w niego. Wyzywano go codziennie. Chłopak wyraźnie nie wytrzymywał, a był bardzo cierpliwy. W sumie  jedyny powód, dla którego  tak go traktowaliśmy, to fakt, że był muzułmaninem. Jako kolega nie przeszkadzał nam. Nie skarżył się nauczycielom (nawet jak znalazł popisany plecak, zniszczoną kurtkę). Uczył się dosyć dobrze, a na lekcjach zachowywał się w porządku.

         W końcu nadeszła wiosna. Na podwórku stopniał śnieg. Zrobiło się ciepło. Każdy się cieszył. No prawie każdy, bo w połowie marca islamscy terroryści zaatakowali Brukselę. Zamach miał bardzo złe skutki w naszych relacjach z Omarem. Wszyscy wyzywali go i ośmieszali jego religię. Niektórzy uważali, że następnym miejscem ataku islamskich terrorystów będzie Polska.

         Był kwietniowy dzień. Świeciło słońce, pachniało świeżością. Po skończonych lekcjach ja, Krzysiek, Patryk i Robert postanowiliśmy zostać na boisku i pograć w piłkę nożną.  Niedaleko kręcił się też Omar.

- Mogę pograć z wami? – zapytał.

- Chyba żartujesz – powiedział Patryk. – Jeszcze nam boisko wysadzisz.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Omar poszedł usiąść na ławce. Na każdym kroku dawaliśmy mu odczuć, że go nie chcemy w naszej szkole. Nie był nawet trochę przez nas tolerowany. A to wszystko przez islam.

         Grało nam się bardzo przyjemnie. Nagle Patryk zaczął się wspinać na bramkę. To konstrukcja już stara i niezbyt stabilna. Kolega był wysportowanym chłopcem, ale ważył całkiem sporo. W końcu chłopiec spadł, a bramka przewróciła się mu na nogę. Wszyscy spanikowaliśmy. Patryk wołał o pomoc. Ból był dla niego nie do zniesienia. Robert pobiegł do szkoły po nauczycieli. Dochodziła szesnasta, więc w budynku było ich tylko troje. Ja z Krzyśkiem próbowaliśmy podnieść bramkę. Byliśmy tak przerażeni, że samo uniesienie bramki sprawiało nam ogromny problem. Nagle z ławki zerwał się Omar i wbiegł na boisko. Podbiegł do nas i razem z nami bez problemu podniósł bramkę. Nie wiedzieliśmy, że jest on tak silny. Nie mogliśmy uwierzyć, że po tym jak go nieludzko traktowaliśmy, on tak się nam odwdzięczył. Przecież najbardziej dokuczał mu Patryk, a to jego uratował.

- Dzięki wielkie – rzekł Patryk, zwijając się z bólu.

- No ok – odpowiedział Omar.

- Przepraszam za wszystko – jęczał Patryk. – Zgoda?

- Zgoda.

Następnie tak samo zareagowaliśmy ja z Robertem. Nam również przebaczył.

         Chwilę później podbiegł do nas Krzysiek z  panią od przyrody, która starała się pomóc poszkodowanemu. Na szczęście szybko pojawiła się karetka pogotowia. Zabrała Patryka do szpitala. Okazało się, że to tylko złamana noga. Jednak gdyby dłużej leżała pod bramką, trzeba byłoby ją amputować.

         Od tamtej pory Omar był w klasie lubiany przez wszystkich. Okazało się, że jest on bardzo dobrym przyjacielem – życzliwym, uprzejmym i pomocnym. Trochę mi głupio, że zachowywaliśmy się tak nietolerancyjnie. Cieszę się, że wszystko się jakoś poukładało.